Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia

Zimowe ferie w latach 80. i kino w Świeradowie Zdroju. W takich okolicznościach zobaczyłem go po raz pierwszy. To był film „Indiana Jones i Świątynia Przeznaczenia”, a ja chłonąłem każdy kadr z oszołomieniem i zachwytem. „Poszukiwaczy Zaginionej Arki” nadrobiłem w telewizji, a na „Ostatnią Krucjatę” wybrałem się w 1989 roku do swojego ulubionego kina Wilda. Tak zamyka się klasyczna trylogia stworzonego przez George'a Lucasa i Stevena Spielberga bohatera, którego ucieleśnił Harrison Ford.

Pamiętam ekscytację, z jaką w 2008 roku siadałem w kinowym fotelu, by obejrzeć „Królestwo Kryształowej Czaszki”, jednak z perspektywy czasu film pozostaje bardziej miłym dodatkiem do poprzednich części, niż ich równorzędną kontynuacją. Może to kwestia czasu, w końcu od „Ostatniej Krucjaty” minęło prawie dwadzieścia lat i czas nie czekał ani na Indy'ego, ani na mnie...

Teraz Dr. Jones żegna się z widzami w filmie „Artefakt Przeznaczenia”; przechodzi właśnie na emeryturę, której towarzyszy rozczarowanie, żal i pustka. Niezbyt to zachęcająca zapowiedź pożegnania herosa srebrnego ekranu, ale zaczyna się jak za „starych, dobrych czasów”: pod koniec II Wojny Światowej z odmłodzonym – całkiem przekonująco – najnowszymi technikami Industrial Light & Magic Harrisonem Fordem. Gdy ten powraca do swojego aktualnego wyglądu, mamy rok 1969, a nasz bohater nie tęskni (przynajmniej świadomie) do wyczynów ze swojej jaskrawo-barwnej przeszłości – to my, widzowie tęsknimy za dawnym Indym.

W filmie jest prawie wszystko, do czego przyzwyczaili nas twórcy serii, ale z pewnością nie jest już tak samo jak kiedyś. Czy oznacza to, że legendę należało pozostawić w spokoju? Jeśli tak, to Lucas i Spielberg powinni byli zrobić to wraz z końcem lat 80. lub przynajmniej nie czekać z kontynuacją prawie dwóch dekad. 34 lata po „Ostatniej Krucjacie” Indiana Jones jest już starszym panem. Pojawiają się więc: nowa bohaterka z małoletnim pomocnikiem (czy ktoś wspominał „Świątynię Zagłady”), inteligentny i bezwzględny przeciwnik jeszcze z czasów wojny (tu ukłon w stronę znakomitego Madsa Mikkelsena) oraz tytułowy artefakt (nie zdradzam więcej, by nie psuć niespodzianki), którzy z niewielką pomocą starego przyjaciela Sallaha (John Rhys-Davies) sprawiają, że Dr. Henry Jones, Jr. sięga wreszcie po swój bicz i fedorę.

Legenda ożywa, a wraz z nią napędzane sentymentem emocje. Bez Harrisona Forda i wszystkich elementów łączących ten film z poprzednimi częściami, trudno byłoby o ładunek emocjonalny, na który zapracowały trzy pierwsze opowieści o najbardziej znanym fikcyjnym archeologu na świecie. Z drugiej strony w „Artefakcie Przeznaczenia” widzimy Henry'ego Jonesa, na którym piętno odcisnął nie tylko czas, ale także – a może przede wszystkim – bagaż psychicznych doświadczeń. Czy było w takim razie warto? Tak, bo choć jak mawiała Moja Babcia „wspomnienia to jedyny raj, z którego nas nie wyrzucą”, to żyjemy tu i teraz, a skoro nam (a przynajmniej mnie) przyszło dorosnąć, pozostaje zatem pozwolić naszym bohaterom zestarzeć się – w tym przypadku z godnością, humorem oraz iskrą, która nie raz eksploduje ostatecznie jak za dawnych czasów. You still giv'em hell, Indiana Jones!